Zaraz po przekroczeniu granicy austriacko-włoskiej, Olli mówi do mnie: „To miłe uczucie wyjechać w długą podróż z domu na rowerze”. Myślę, że to rzeczywiście musi być miłe. Po pół godziny dociera do mnie, że przecież ja też wyjechałem z domu na rowerze.
Co prawda, miałem krócej do Wiednia, tylko 7h pociągiem, ale wyjechaliśmy rano z warszawskich Bielan na Dworzec Centralny na rowerach. Olli ruszył rowerem ze swojego domu kilka dni wcześniej, na prom do Talina, potem bus do Wilna, potem pociąg do Warszawy, gdzie miał dzień przerwy, podczas którego należało pokazać Polskę z najlepszej strony. Padło na Radom. Dzień rowerowy, nawet lekki, to nie jest tak, że tylko Radom. Był jeszcze Zwoleń z tap roomem browaru Maryensztadt, zamek Janowiec i Puławy. A potem rano pociąg do Wiednia. W Wiedniu jesteśmy o 14:00, zaczynamy wyprawę. Plan to 90 km. Myślę, że nie zdążymy przed zmrokiem. Trasa cały dzień lekko pod górę i pod wiatr, a jeszcze jedziemy po krajowej trasie rowerowej. Mądrze to przemyślane, ale w Wiedniu tysiące zakrętów i sporo pieszych, przy których Olli zwalnia do 10 km/h. To zwalnianie to szaleństwo i test dla moich słabych hamulców, ale potem myślę o tych wszystkich burakach, co nie puszczają gazu przy rowerzyście (spłoniecie w piekle! I będziecie płonąć dłużej niż wieczność!), że może dokładnie tak powinno się robić mijając wolniejszych. Jednak puszczenie gazu, czy napędu w rowerze to jedno, a radykalne hamowanie drugie – sprawa do dyskusji.
Zamek Janowiec
Z pierwszego dnia najśmieszniejszy akcent to grupa ludzi, ciągnąca mały powóz z alkoholem na urokliwym bocznym górskim asfalcie. Okazuje się, że to 40-te urodziny. Nie można ominąć bez karnego szprycera lub piwa oraz wiwatów „Welcome to Austria”. Wesoło. Kolejne dwa dni przez Austrię to wielkie upały. Nigdy tak nie spaliłem sobie rąk aż tak. Olli oferuje mi rano krem do opalania, nie korzystam, gdy w połowie dnia czuję, że lewa ręka płonie, proszę o odrobinę, tylko tam gdzie pali, o dziwo wieczorem okazuje się, że bardziej spłonęła prawa. Nigdy nie miałem aż tak wypalone na zgięciach skóry w łokciu. Być może, oprócz żaru z nieba, przyczyną to też całodniowy przeciwny wiatr, który działał jak termoobieg w piekarniku.
Welcome to Austria
Gorąco – jak to w Alpach
W Villach stołujemy się w Villacher Brauerei. Jest lato, coś pod 30 stopni Celsjusza, wszyscy w w ciuchach noszonych w tropikach, radosny świat przed zagładą. Apokalipsa przyjdzie jutro, rano będzie tu mróz i burza śnieżna. I potem zima zostanie na dłuższy urlop. Nie jesteśmy przygotowani na zimowe kolarstwo, jedyny rozsądny plan, czyli pociąg Villach -Udine oznacza stratę bardzo pięknego etapu, trasę Alpe-Adria. Najlepiej byłoby po prostu jechać dalej do Włoch tego samego dnia, ale Olli zabookował wszystko z wielkim wyprzedzeniem. Dziś śpimy w Villach, jutro w Spilimbergo. O 21:00 aplikacja Ventusky aktualizuje prognozę pogody, zmiana jest istotna, armageddon zacznie się o nie w środku nocy, ale o 8:00 rano. Proponuję ruszyć o 5:00 i spróbować uciec. Olli jest sceptyczny, jego zaufane serwisy pogodowe nie potwierdzają zmiany, a poza tym pierwsze 40 km mamy pod górę i uważa, że i tak nie zdążymy, ale godzi się wstać i sprawdzić pogodę.
Poranna ucieczka z Villach
O 5:00 rano jest 15°C, bez deszczu, milutko, ruszamy. Przeprawa przez Alpy z pięknymi widokami i dreszczykiem emocji, niebo nad szczytami czarne, ale dojeżdżamy do hotelu w Spilimbergo na sucho, jeszcze nie ma południa, a my po robocie, 135 km. Prognozy mówiły, że tu też już powinny być wielkie burze, ale ich nie ma, jest ciepło i czyste niebo, szkoda dnia myślę, lepiej pójść na rower niż siedzieć na tyłku cały dzień w hotelu. Zostawiam bagaż, czyli ciepłe ciuchy, i ruszam z impetem, po 20 km, sprawy mają oczywisty obrót. Burza wyskoczyła nagle zza gór, w sekundę wichura i grad, na szczęście idealnie przy altanie nieczynnej tego dnia restauracji. Piorun za piorunem, wieje upiornie, na moich oczach restauracyjna flaga Włoch rwie się na strzępy. Po godzinie wczołguję do środka restauracji (da się pod jedną ścianą z namiotu) trochę tu cieplej, aczkolwiek można oskarżyć mnie o włamanie. Robię setki skrętoskłonów, setki przysiadów, słucham tysięcy piorunów. Po ponad 4 godzinach jest przerwa w ulewie, lekki deszcz, ruszam do hotelu, jadę z telepką, gubię portfel, ale to już przy wejściu do hotelu, gdy biorę prysznic, dzwonią z recepcji, że jakaś pani znalazła. Potem idziemy z Ollim na pizzę i do super pubu na piwo. Pub ma piwo z małego browaru położonego pod Spilimbergo, który widzieliśmy po drodze. Sprawdziliśmy, czy może można coś kupić, ale tap room, czynny po włosku, raz w tygodniu przez 90 minut, w soboty od 10:00 do 11:30. Mam 175 km dzisiaj, Olli tylko 135 km.
Trasa rowerowa Alpe-Adria
Nasza trasa z Villach do Spilimbergo na mapie prognozy pogody na 16 kwietnia 2024. Genialny plan pozwolił przejachać na sucho. Autor genialnego planu nie mógł pogodzić z tym sukcesem i postanowił solidnie się wymrozić.
Pub w Splimbergo, lokalne piwo, a na koszulce Olliego punkowa kapela Huora z Finlandii. Polecam obejrzeć teledysk: Pyörällä baariin (taksilla himaan). Na rowerze do pubu, taxi do domu 🙂
Kolejne dwa dni to idealna kolarska pogoda, czyli 15°C, lekki wiatr, lekkie słońce. Tylko szalone, wszystko zmieniające burze próbują zaburzać. Niemniej można wygrać, wszystko na sucho. Z Ollim rozstaję się w Rovigo, jedzie na południe, do Puglii, tam będzie się dłużej urlopował, czyli orał kwadraty, a ja zawracam na północ, do Wenecji, na lotnisko, po Kasię.
Część bardziej Adria trasy Alpe-Adria
Jeden dzień: 65 km z Ollim, 125 km solo i 25 km z Kasią. Kasia ląduje o 21:00, sama pięknie spakowała rower, szybko go skręcamy i uciekamy z turystycznej Wenecji na nocleg w Noale, ładne małe miasteczko.
Lotnisko Wenecja – bardzo dobre pod względem dojazdu rowerem
Kasia ma 3 dni czasu, w poniedziałek musi być w pracy, nie mamy planu trasy, ani biletu na powrót. Innym słowy, kończy się fińska część podróży, a zaczyna cygańska. Najbardziej uśmiechała nam się trasa do Lublany lub Zagrzebia, fajnie byłoby też Monachium lub Innsbruck, ale zimowe Alpy nie zapraszają, tania i rozsądna jest Bolonia. Ciekawostka, Kasia kupuje bilet w piątek wieczorem, na nieco ponad 2 doby przed lotem, w sobotę wieczorem, Kasia orientuje się, że coś poszło nie tak, nie ma biletu, musi kupić od nowa, i jest o 10 euro taniej.
Drewniany most w Bassano del Grappa
Pierwszego dnia jedziemy do Bassano del Grappa. Pogoda dalej piękna, burze można ominąć. Nocleg mamy 10 km od Bassano, na małym wzgórzu pośrodku niczego. Wystarczy jednak zejść 1 km do wioski, aby trafić na najfajniejsze miejsce we Włoszech: Punky Reggae Pub. Wszystko tu jest najlepsze – muzyka, ludzie, napoje, jedzenie. Mają tu piwo Hirter, mały browar w Austrii, przez który przyjechaliśmy z Ollim kilka dni wcześniej. Dosłownie przejechaliśmy – trasa szła przez środek browaru. Muzykę można puszczać z Jukebox – pół euro za dwie piosenki. Kasia puszcza Manu Chao i System of a Down. Przy Manu umiarkowany entuzjazm sali, przy System wielki. Gdy Kasia szuka drobnych na kolejny set, ktoś podbiega i wrzuca, żeby dalej puszczała muzykę. Gramy też w rzutki z Włochami – bardzo miły wieczór. Włoski punk to bardzo dobre zestawienie.
Najfajniejszy pub w Italii
Kolejnego dnia z Kasią, uciekając przed burzą, trafiamy do małej, bardzo wykwintnej restauracji przy drodze. Na wejściu są książki wydane przez szefa kuchni, który nas osobiście wita i zaprasza do stolika. Ceny są dwa razy wyższe niż normalnie – od 20 euro w górę za danie. Wybieramy najtańsze pozycje, ale dostajemy gratis przystawkę i deser 🙂 Wyjątkowo smaczne, pięknie zaprezentowane i opisane. Ciekawy jest fakt, że nasze rowerowe stroje nie budzą żadnych kontrowersji, a nawet przychylność. Inni klienci też są bardzo na luzie, za to obsługa bardzo elegancka. Na odwrót wieczorem. Trafiamy w miejsce typu włoski kicz, właściwie to tania knajpa, która udaje wielki świat. Knajpa jest pełna ludzi, którzy spędzili ostatnie 10 lat u kosmetyczek, fryzjerów i oszczędzaniu na ciuchy bez sensu drogie, bo mają jakieś śmieszne logo. Cała ta ferajna patrzy na nas jak na kosmitów. Na dodatek Kasia bez przerwy się śmieje.
Planeta German Gypsies from Poland 🙂
Inny ciekawy epizod, to święto Sikhów w Vincenza. Cały plac pełen muzyki i vanów z jedzeniem rozdawanym za darmo. Wchodzimy z rowerami w środek, wszyscy chcą nas karmić. Nie jesteśmy akurat głodni, ale pijemy mango lassi. Byłem w Amritsar w Indiach, stolicy Sikhów, mogę trochę powspominać.
Wpis w księdze pamiątkowej naszego nocelgu w Cologna Veneta. Piękny stary dom, bardzo miła gospdyni i super cena, więc polecamy: La Casa delle Zie.
Mieliśmy zbliżać się z Bassano do Bolonii, ale burze powodują, że lądujemy w Veronie. Tu trochę zbyt dużo ludzi, lepiej omijać takie miejsca. Z Verony pociąg do Bolonii i misja znalezienia kartonu w niedzielny późny wieczór. Wielki market sportowy, pan chciał dać Kasi karton, ale pani menadżerka zabroniła (bo dają klientom rowery z kartonami), hipermarket, pan chciał dać, ale okazuje się, że koledzy już zmiażdżyli w kostkę. Kupiliśmy wielkie worki na śmieci, a kartonu postawiliśmy szukać na romantycznym spacerze po bolońskich śmietnikach.
Arek: To truskawa, Kasia: to papryka nie ma tak wielkich truskawek. Trzeba było zejść z trasy rowerowej po wale i sprawdzić
Początek nie był udany, nie ma śmietników i kartonów na bolońskiej starówce, ale zobaczyliśmy Hindusa, najwyraźniej pracownika restauracji, wiozącego wózkiem całą górę kartonów. Uznaliśmy, że być może podąża do „świątyni kartonów”, może są tam nawet kartony rowerowe. Śledzenie było bardzo wesołe, niemniej śledzony nie doszedł do świątyni, tylko do zsypu, czyli nic lepszego niż kartony po jedzeniu w restauracji nie zdobędziemy. Podeszliśmy, zacząłem opowiadać o pakowaniu roweru i prosiłem o kartony. Powiedział yes, yes, po czym włożył pierwszy, naprawdę zacny karton w dziurę zsypu. Zdążyłem złapać karton i mówię, no, no – chcę to. Wróciliśmy do hotelu, rzuciliśmy górę kartonów na podłogę i poszliśmy na dobrą kolację. Potem było pakowanie i pobudka o 5:00 rano. Kasia pojechała z artystycznie spakowanym rowerem na lotnisko, a ja zostałem sam.
Sztuka pakowania roweru
Mój pierwotny plan na część solo był prosty: mam czas i siłę, aby w kilka dni wrócić do Polski. Nie aż do Warszawy, ale może złapać pociąg już za polską granicą. Jednak włoska sytuacja pogodowa polegała na tym, że w północnej Europie był zima, w Afryce gigantyczne upały, a nad Italią wojna frontów – wojna, którą Północ wygrywała. W podalpejskim Bassano w sobotę (zdjęcie na słynnym drewnianym moście) było ciągle ciepło, a w poniedziałek śnieg. Bolonia już była miejscem opanowanym przez północ. Pozostała ucieczka na południe, pociąg do Ancony. Poniedziałek i kolejne dwa dni to dużo kilometrów i mało postojów. Burze goniły, ja uciekałem na południe. W przerwie wielkiej ucieczki ustaliłem, że Olli ugości mnie jedną noc w wynajętym mieszkaniu w Acquaviva delle Fonti i kupiłem bilet Ryanair z Bari do Modlina, pomimo że na 2 dni przed lotem cena była dobra, 40 € za bilet i standardowe 60 € za rower. Lot był późno o 22:00, więc w dzień lotu był jeszcze czas na pętlę 128 km z Ollim. Trasa Acquaviva – Monopoli – Acquaviva. Bardzo ładny rejon Puglii, pełno małych, świetnych asfaltów, raj kwadraciarzy 🙂
Taki widok miałem za plecami przez 2 dni, jak zwalniałem zaczynało mnie łapać. Trzeba było jechać.
Drogi Puglii
Kto dotrwał do końca, powinien upomnieć się o piwo 🙂 Fajna to była wyprawa, dużo się działo. 5 dni z Ollim, 1 dzień z wszystkimi, 3 dni z Kasią, 3 dni solo, a na koniec znowu 1 dzień z Ollim. 13 dni na rowerze, 1931 kilometrów.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.